Wyruszyłem tuż przed zmierzchem. Na niebie sunęły szarogranatowe chmury, ale ja nie zabrałem ze sobą przeciwdeszczówki – telefon podpowiadał, że deszcz będzie padał dopiero jutro (o, ja naiwny!). Mniej więcej w połowie trasy, łańcuch zaczął cichutko ćwierkać. Zaskoczyło mnie to trochę – wydawało mi się, że jest wystarczająco nasmarowany jak na "pięćdziesiątkę'.
Na szczęście niedaleko od mojej trasy, znajdowała się filia znanego supermarketu rowerowego – kupiłem olej i... wkrótce potem, nastąpiła przyjemna cisza. Już kiedy kończyłem smarowanie solitera, widziałem, jak pojedyncze krople deszczu zaczynają znaczyć ciemnymi cętkami trotuar. Ruszyłem na północ, w kierunku ciemnej otchłani. W miarę ubywania kilometrów do celu, przybywało kropel deszczu, aż zacząłem żałować, że nie zabrałem nieprzemakalnej kurtki i legginsów.
Dzisiaj było przyjemnie rześko. Lubię jak jest rześko i biało. Co prawda białe były tylko chodniki i trawniki – jezdnie były czarne. Lubię czarne jezdnie. ;) Rowerzystów na drodze było mało, ale za to spotkałem dwóch ciekawych. Pierwszy jechał na "elektryku" z pomarańczowym pudłem z żywnością na plecach – kiedy ruszałem leniwie spod świateł – "hybryda" wyprzedziła mnie. Po chwili ja wyprzedziłem "hybrydę" – zwolniła i psuła mi rytm jazdy. :) Drugi to był naprawdę odjechany koleś. Pedałował na jakimś "góralskim rowerze", miał plecak z żółtym pokrowcem i... podwiniętą do kolana prawą nogawkę spodni. Nie jestem zmarzlakiem, ale goła łyda przy minus 10 Celsjusza nie wygląda normalnie. :)